Zanim w LO nie zaczelam sie uczyc francuskiego, wczesniej przez 3 lata dosc intensywnie uczylam sie hiszpanskiego. Pomagalo mi to troche, ale jednoczesnie przeszkadzalo w nauce kolejnego jezyka romanskiego. Pomagalo, bo ogromna czesc slowek jest bardzo podoba w obu tych jezykach, wiec gdy inni szukali po slownikach, ja wiedzialam od razu, o co chodzi :P Poza tym gramatyka jest analogiczna, wiec tez nie mialam z tym duzo roboty. Jedyne co mnie przerazalo przez pierwsze miesiace nauki to ta "cholerna wymowa" (jak wtedy o tym myslalam). Strasznie sie wkurzalam, ze nie wychodzi mi czytanie i jak w ogole mozna zrozumiec ten zabi jezyk, ktory wydawal mi sie potokiem nieartykulowanych dzwiekow, z ktorych ledwie wyluskiwalam jakies pojedyncze slowka. Z czasem bylo latwiej, tak naprawde ta wymowa jest dosc regularna, tzn. zgadzam sie,ze latwiejsza od angielskiej, bo szczerze mowiac po 10 latach nauki angielskiego, wciaz zdarza mi sie,ze widzac jakies nowe slowo, zastanawiam sie jak je mam przeczytac, francuski nie ma tylu wyjatkow. No i teraz w klasie maturalnej moge powiedziec, ze francuski jest latwy :)))) Kiedy juz sie dobrze zna subjonctif, zaimki i rodzajniki, wszystko sie rozjasnia i nauka to sama przyjemnosc. Ale i tak wole hiszpanski :P